– Film, który odłożę na półkę ulubionych, ale już nigdy nie będę mógł do niego wrócić – takie słowa usłyszałem podczas dyskusji po projekcji „Klondike”. Dla mnie dość trafnie opisują emocje po seansie i wymownie oddają wrażenia – pisze nasz recenzent. Film w reżyserii Maryny Er Gorbach był pokazywany w konkursie Fokus: Storytelling na Lubelskim Festiwalu Filmowym.

 

„Klondike”, trudny film, o którym trudno, ale trzeba mówić. Historia rodziny oczekującej na narodziny córki w jednej z wiosek Donbasu, gdzie w 2014 roku rozpoczyna się wojna. Schwytani przez uzbrojonych separatystów i rosyjskie wojsko, stają się świadkami i ofiarami zbrodni wojennych. Rosyjski pocisk artyleryjski niszczy ich dom, prorosyjscy separatyści plądrują ich gospodarstwo i zabierają majątek, Rosjanie znęcają się nad mężczyzną i jego ciężarną żoną. Punktem kulminacyjnym filmu jest jedna z największych rosyjskich zbrodni wojennych – zestrzelenie cywilnego samolotu pasażerskiego Boeing 777 należącego do Malaysia Airlines. W tragedii giną wszyscy pasażerowie i personel samolotu – łącznie 298 osób.

Uderzył mnie sposób, w jaki ukraińska reżyserka przemówiła do nas – widzów. Ostrzegając na początku filmu, że historia jest prawdziwa, dokumentuje rzeczywistość, która już minęła. Tak właśnie czułem ten film – czułem, że to dokument. Czułem historię i bohaterów, czułem całą beznadzieję ich rzeczywistości.

Mimo to, film przedstawiony jest w formie zupełnie nietypowej dla kina dokumentalnego. Długie, statyczne ujęcia, które często przesuwają się powoli i niespiesznie we własnym kierunku, tracąc z oczu bohaterów i wydarzenia, tylko po to, by ci próbowali powrócić w pole widzenia. Bohaterowie starają się zwrócić naszą uwagę na własną tragedię, uwagę, którą tak łatwo zgubić.

Bardzo melancholijne i zmęczone spojrzenie, które oferuje nam autorka, uzupełnia brak muzyki w filmie. Usłyszymy ją tylko raz, gdy brat głównej bohaterki i jej mąż desperacko próbują odbudować ścianę rodzinnego domu, który został zniszczony przez rosyjską artylerię. W tym momencie brat wyjmuje stary magnetofon i odtwarza utwór „Taniec pingwina” zespołu Skriabin. Moim zdaniem był to jeden z najmocniejszych momentów filmu – dwie zupełnie przeciwstawne osoby, połączone jedynie miłością do głównej bohaterki, próbują odbudować jej dom, którego ona mimo wszystko nie chce opuścić. Każdy z nich rozumiał, że to syzyfowa praca. Dom jest zbyt zniszczony, nie ma materiałów ani narzędzi. Nie ma nawet czystej wody do picia.

Bohaterowie zdają sobie sprawę, że muszą jak najszybciej opuścić to miejsce. Po przybyciu Rosjan nie zostało im prawie nic, jedyne co mają, to nadzieja. Wokół nich jest dużo depresji i melancholii, ale muzyka, która gra, mówi nam wprost, że wszystko będzie dobrze, życie jest takie beztroskie, ciesz się nim i porzuć wszystkie swoje problemy. Jest mało prawdopodobne, że sami w to wierzyli, ale tak długo, jak żyli, udowadniali wrogowi, że jeszcze nie przegrali.

Jednak film kończy się tragicznie, nie pozostawiając żadnej nadziei. Depcze wszelkie szanse na szczęśliwe zakończenie. Pokazuje nam tylko przerażenie i strach. Historia bardzo wymownie mówi o wojnie, nie pokazując jej. Takie podejście pozostawia nas w jeszcze większym zwierzęcym strachu przed nieznanym. Nie widzimy wojny, a jedynie jej cień.

Po stracie dwóch najbliższych osób – brata i męża, którzy zostali zabici przez Rosjan – bohaterka przedwcześnie rodzi w swoim zrujnowanym mieszkaniu. To najbardziej przerażająca scena, jaką kiedykolwiek widziałem. Przez około piętnaście minut oglądamy poród w zrujnowanym domu, na kanapie, gdzie przez rozbitą ścianę widać pogodne pole i spokojne niebo. Ujęcie jest statyczne, surowe i nieruchome. Przez cały czas obserwujemy bohaterkę, zastygli, nie mogąc jej pomóc. Ta scena chyba najlepiej opisuje całą fabułę filmu – bohaterowie mogą być tylko obserwatorami własnego życia, nie mogąc pomóc, nie mogąc nic zrobić, tak jak my, widzowie, nie możemy nic zrobić. Możemy tylko patrzeć i doświadczać. Tak było w gorącym lipcu 2014 roku, gdzieś na bezkresnych polach Donbasu.

Podczas dyskusji po projekcji, prowadzący zapytał widzów: dlaczego film ma tytuł „Klondike”? Ta odpowiedź była dla mnie najlepsza: Przez cały film skradaliśmy się, chodziliśmy i sięgaliśmy po złoto. To dziecko, urodzone w miejscu śmierci i cierpienia, jest tym złotem – jedyną nadzieją, jedynym symbolem życia pośród wiru śmierci.

Yurii Boiko

Podziel się ze znajomymi